Rosnąca liczba osób bez stałego miejsca zamieszkania w Warszawie staje się poważnym problemem społecznym. Zauważyć można ich, jak szukają schronienia w najmniej oczekiwanych miejscach: na parkowych ławkach, w metrze, czy nawet w podziemnych przejściach metropolii. Ten smutny widok, który jeszcze niedawno kojarzył się ze scenami z zagranicznych miast, teraz staje się coraz bardziej powszechny w polskiej stolicy. Sytuacja ta budzi niepokój wśród instytucji pomocowych, które alarmują o dynamicznym wzroście liczby osób dotkniętych problemem bezdomności. Tymczasem, system wsparcia, jaki do tej pory funkcjonuje, zdaje się nie nadążać za rosnącymi potrzebami.

Jedną z takich osób jest Roman, który opowiedział mi swoją historię przy wyjściu ze stacji metra Kabaty. Po dwóch dekadach spędzonych we Francji, został deportowany z powrotem do Warszawy i tam musiał pozostać. Bez możliwości powrotu do domu, noclegownie stają się dla niego schronieniem, ale tylko w momencie, gdy temperatura spada poniżej zera stopni Celsiusza. Wspomina przy tym smutne doświadczenie z poprzedniego roku, kiedy to w jednym z takich miejsc padł ofiarą ataku pluskiew.

W trakcie mojej obserwacji zauważyłem, jak wielu bezdomnych poszukuje schronienia w zimniejsze dni. Często wybierają do tego celu wnęki podziemnych korytarzy metra. Czasami można tam napotkać dwie lub trzy osoby, ale niekiedy ich liczba przekracza nawet dziesięć. Wykorzystują to miejsce na spanie, rozkładając kartony, śpiwory czy koce. Inni bezdomni korzystają z metro aż do ostatniego kursu, po czym zasypiają na ławkach peronu. W nocy przenoszą się w bardziej ustronne miejsca, takie jak antresole przy punktach usługowych. Warto również wspomnieć o starszym mężczyźnie na wózku inwalidzkim, którego często można spotkać przy wyjściu ze stacji Kabaty i który prosi przechodniów o drobne datki.